Nie wiem, czy ktoś z was wie, (A pewnie jeśli by ktoś wiedział to pewnie Comette, bo też lubi Riordana) ale chyba jakoś w 2014 /2015 roku, wujek Rick wydał książkę Singer of Apollo. Nie jest bardzo długa. Niestety w Polsce jej nie wydano, więc większość osób nie wie o jej istnieniu. Postanowiłam opublikować już przetłumaczony tekst. Wyszukałam to w internecie, a jest tylko w jednym miejscu. Dla chętnych zapraszam do czytania. 🙂 Wydaje mi się że po Polsku tytuł to Śpiewak Apolla. Nie jestem pewna, więc jeśli nie, to nie bijcie. Zaczynamy!
Wiem, o co zapytacie…
„Percy Jacksonie, dlaczego zwisasz z billboardu na Times Square, bez swoich spodni, będąc o krok od upadku na spotkanie swojej niechybnej śmierci?”
Dobre pytanie. Możecie winić Apolla, boga muzyki, łucznictwa oraz poezji – jak również boga zmuszającego mnie do wykonywania głupich misji.
Ta szczególna katastrofa zaczęła się, kiedy przyniosłem mojemu przyjacielowi Groverowi trochę aluminiowych puszek na jego urodziny.
Może powinienem o tym wspomnieć… Jestem półbogiem. Mój ojciec, Posejdon, jest bogiem morza, co pewnie brzmi fajnie, ale głównie oznacza, że moje życie jest wypełnione atakami potworów i irytującymi greckimi bogami, którzy mają tendencję do pojawiania się w metrze albo na środku klasy w trakcie lekcji matematyki, albo kiedy biorę prysznic. (Długa historia. Nie pytajcie).
Pomyślałem, że może wezmę dzień wolny od tego szaleństwa na urodziny Grovera, ale oczywiście się myliłem.
Grover i jego dziewczyna, Kalina, spędzali dzień w Prospect Park w Brooklynie, robiąc „naturalne” rzeczy, jak tańczenie z lokalnymi nimfami drzewnymi i wyśpiewywanie serenad do wiewiórek. Grover jest satyrem. Według niego to jest zabawne.
Kalina wyglądała na szczególnie rozbawioną. Kiedy Grover i ja siedliśmy razem na ławce, ona hasała przez Long Meadow z innymi duchami natury, a jej ciemne chlorofilowe oczy migotały w słońcu. Jako, że była driadą, źródło życia Kaliny było związane z krzewem na Long Island, ale Grover wyjaśnił, że mogła urządzać sobie krótkie wycieczki z dala od domu tak długo, jak trzymała w kieszeni garstkę świeżych owoców kaliny. Nie chciałem pytać co by się stało, gdyby te jagody zostały przypadkowo zmiażdżone.
W każdym razie, spędzaliśmy razem czas, rozmawiając i ciesząc się przyjemną pogodą. Dałem Groverowi jego aluminiowe puszki, co może brzmieć jak kiepski prezent, ale to był jego ulubiony przysmak.
Mój przyjaciel radośnie żuł swoje puszki, kiedy nimfy zaczęły dyskutować w jakie imprezowe gry powinniśmy zagrać. Grover wyciągnął opaskę z kieszeni i zasugerował „Przypnij ogon człowiekowi”, co trochę mnie zaniepokoiło, bo byłem jedynym człowiekiem w tym towarzystwie.
Nagle, bez ostrzeżenia, promienie słońca rozjaśniły się. Powietrze zrobiło się nieprzyjemnie gorące. Dwadzieścia stóp dalej trawa zasyczała i chmura pary wzbiła się w powietrze, jakby ktoś uruchomił wielką maszynę do prasowania w pralni. Para się rozrzedziła i przed nami stanął Apollo.
Bogowie mogą wyglądać jak tylko zechcą, ale Apollo zawsze wybierał styl Właśnie-wziąłem-udział-w-castingu-do-boys-bandu. Dzisiaj nosił czarne rurki, białą obcisłą koszulkę i pozłacane okulary Ray Bana. Jego złote falowane włosy migotały w słońcu. Kiedy się uśmiechnął, driady pisnęły i zachichotały.
– No nie… – wybełkotał Grover. – To nie może się dobrze skończyć.
– Percy Jackson! – Apollo uśmiechnął się do mnie. – I… yyy… Jego koźli przyjaciel!
– Ma na imię Grover. – powiedziałem. -I jesteśmy na czymś w rodzaju urlopu, panie Apollo. Grover ma dzisiaj urodziny.
– Wszystkiego najlepszego! – odparł Apollo. – Tak się cieszę, że macie dzień wolny. To oznacza, że wasza dwójka może mi pomóc w rozwiązaniu małego problemu!
Naturalnie, problem nie był mały.
Apollo poprowadził nas z daleka od przyjęcia, żebyśmy mogli porozmawiać na osobności. Kalina nie chciała puścić Grovera, ale w końcu nie mogła kłócić się z bogiem. Grover obiecał wrócić w całości. Miałem nadzieję, że dotrzyma tej obietnicy.
Kiedy dotarliśmy na skraj lasu, Apollo odwrócił się do nas. „Pozwólcie mi, że zaprezentuję Celedones!”
Bóg pstryknął palcami. Więcej pary wybuchło z ziemi i trzy złote kobiety pojawiły się przed nami. Kiedy mówię złote, mam na myśli, że one były naprawdę złote. Ich metalowa skóra błyszczała. Ich suknie bez rękawów były zrobione z wystarczającej ilości złotego materiału do ubrania kilkunastu ludzi. Ich złote włosy były zaplecione i upięte na czubkach głów w coś na kształt klasycznego ula. Wszystkie były tak samo piękne i tak samo przerażające.
Widziałem już żyjące pomniki – automatony – wiele razy. Piękne czy nie, prawie zawsze chciały mnie zabić.
– Yyyy… – zrobiłem krok do tyłu. – Powiedziałeś, że jak one się nazywają? Cele-Kelly coś tam?
– Celedones. – sprostował Apollo. – Złote śpiewaczki. To mój chórek!
Spojrzałem na Grovera, myśląc czy to jakiś żart.
Grover się nie śmiał. Stał tam, z ustami otwartymi w niemym podziwie, jakby te złote panny były największymi, najsmaczniejszymi aluminiowymi puszkami, jakie kiedykolwiek widział. „N-nie wiedziałem, że one naprawdę istnieją!”
Apollo się uśmiechnął. „Minęło kilka wieków, odkąd je ostatnio wezwałem. Jeśli występują za często, wiecie, przestają być takie nowoczesne. Wcześniej mieszkały w mojej świątyni w Delfach. Chłopie, rządziły tamtym miejscem! Teraz używam ich tylko na specjalne okazje.”
Groverowi oczy zaszły łzami. „Wezwałeś je specjalnie na moje urodziny?”
Bóg się roześmiał. „Nie, głupku! Mam dzisiaj koncert na Olimpie. Wszyscy tam będą! Koncert otwiera występ Dziewięciu Muz, a potem ja wykonuję kilka moich ulubionych starych przebojów i trochę nowego materiału. To znaczy, nie żebym potrzebował Celedones. Moja solowa kariera miała się dobrze. Ale ludzie spodziewają się usłyszeć kilka moich klasycznych przebojów z dziewczynami: „Daphne on my Mind,” „Stairway to Olympus,” „Sweet Home Atlantis”. To będzie genialne!
Starałem się nie wyglądać na śmiertelnie znudzonego. Miałem już wątpliwą przyjemność słyszeć poezję Apolla i jeśli jego muzyka była co najmniej w połowie tak samo zła, to ten koncert zapowiadał się na większą katastrofę niż wybuch „Księżniczki Andromedy”.
– Świetnie – odparłem bez przekonania. – Więc, w czym problem?
Uśmiech Apolla zgasł.
– Posłuchajcie.
Odwrócił się do swoich złotych śpiewaczek i podniósł ręce jak dyrygent. Na znak, wszystkie harmonijnie zaśpiewały: „LAAAAAAAA!”
To był tylko jeden akord, ale wypełnił mnie ciepłem. Nagle nie mogłem sobie przypomnieć gdzie byłem ani nawet co robiłem. Gdyby te złote panie zdecydowałyby się rozerwać mnie w tym momencie na strzępy, nie przejąłbym się tym specjalnie, jeśli tylko nie przestawałyby śpiewać. Nic mnie nie obchodziło, oprócz muzyki.
Potem złote dziewczyny umilkły. Uczucie minęło. Ich twarze powróciły do przepięknego, ale obojętnego wyrazu.
– To…. – wymamrotałem. – To było niesamowite.
– Niesamowite? – Apollo zmarszczył swój nos. – Jest ich tylko trójka! Ich harmonia nie jest pełna. Nie mogę występować bez całego kwartetu!
Grover płakał ze szczęścia.
– Są piękne. Są idealne!
Nawet się ucieszyłem, że Kaliny nie było w zasięgu słuchu, bo jest tym zazdrosnym typem.
Apollo skrzyżował ręce.
– Nie są idealne, Panie Satyr. Potrzebuję całej czwórki albo ten koncert będzie zrujnowany. Niestety, mój czwarty Celedon zepsuł się dzisiaj rano. Nie mogę jej nigdzie znaleźć.
Spojrzałem na trójkę złotych automatonów, gapiących się na Apolla, cicho czekających na rozkazy.
– Więc… Jak chórzystka może się zepsuć?
Apollo znowu machnął ręką jak dyrygent i śpiewaczki westchnęły w trzyczęściowej harmonii. Ten dźwięk był tak żałosny, że moje serce się rozpłynęło. W tym momencie byłem pewny, że już nigdy nie będę szczęśliwy. Potem, tak samo szybko, uczucie się rozproszyło.
– Gwarancja wygasła. – wyjaśnił nam bóg. – Hefajstos zrobił je dla mnie dawno temu i pracowały bardzo dobrze… dopóki ich gwarancja na dwa tysiące lat nie wygasła. Potem, oczywiście, BUM! Czwarty automaton fiksuje i ucieka do wielkiego miasta. – gestykulował w kierunku Manhattanu. – Naturalnie próbowałem skarżyć się Hefajstosowi, ale on tylko powtarza: „A kupiłeś mój pakiet Dodatkowej Ochrony?” Na co ja: „Nie chciałem twojej głupiej wydłużonej gwarancji!” On utrzymuje, że to moja wina, że Celedon się zepsuł i mówi, że gdybym kupił pakiet Dodatkowej Ochrony, mógłbym mieć specjalnie wydzielone łącze telefoniczne, ale…
– Ej, ej, ej… – przerwałem mu. Naprawdę nie chciałem wepchać się w środek kłótni bóg-przeciw-bogu. Zrobiłem to zbyt wiele razy. – Skoro wiesz, że twój Celedon jest w mieście, to dlaczego sam go nie poszukasz?
– Nie mam czasu! Muszę ćwiczyć. Napisać listę utworów i sprawdzić dźwięk. Poza tym, od tego są półbogowie.
– Do załatwiania spraw bogów – mruknąłem.
– Dokładnie! – Apollo rozłożył ręce. – Zakładam, że zaginiony Celedon włóczy się po Theatre District, szukając odpowiedniego miejsca na przesłuchanie. Celedones mają typowe marzenia gwiazdek – zostać odkrytą, występować w musicalu na Broadwayu, coś w tym stylu. Przez większość czasu udaje mi się trzymać ich ambicje pod kontrolą. Przecież nie mogę pozwolić, żeby mnie przyćmiły, prawda? Ale jestem prawie pewny, że beze mnie w pobliżu myśli, że jest następczynią Katy Perry. Wasza dwójka musi ją znaleźć zanim wywoła jakieś problemy. I pośpieszcie się! Koncert jest dzisiaj, a Manhattan to rozległa wyspa.
Grover tarmosił swoją kozią bródkę.
– Więc… Chcesz, żebyśmy ją znaleźli, podczas gdy ty będziesz sprawdzał dźwięk?
– Pomyślcie o tym jak o przysłudze. Nie tylko dla mnie, ale też dla tych wszystkich śmiertelników na Manhattanie.
– Oj. – Grover zapiszczał. – No nie…
– Co? – upomniałem się. – Co no nie?
Lata temu Grover stworzył łącze empatyczne między nami (kolejna długa historia), więc mogliśmy wyczuć swoje emocje. Nie było to czytanie w myślach, ale mogłem powiedzieć, że jest przerażony.
– Percy – powiedział. – Jeśli ten celedon zacznie śpiewać na ulicy, w popołudniowych godzinach szczytu…
– Wybuchnie niekończące się zamieszanie. – wyjaśnił Apollo. – Może zaśpiewać piosenkę miłosną albo kołysankę, albo piosenkę patriotyczną, cokolwiek usłyszą śmiertelnicy…
Zadrżałem. Jedno westchnienie złotych dziewcząt pogrążyło mnie w rozpaczy, nawet z Apollem kontrolującym ich moc. Wyobraziłem sobie celedona zaczynającego śpiewać w zatłoczonym mieście – kładącego ludzi do snu, sprawiającego, że się zakochują lub nakłaniającego do walki.
– Musimy ją zatrzymać. – zgodziłem się. – Ale czemu my?
– Lubię cię! – Apollo wyszczerzył się do mnie. – Wcześniej spotkałeś Syreny. To zbytnio się od nich nie różni. Po prostu włóż do uszu trochę wosku. Poza tym, twój przyjaciel Grover jest satyrem. Ma naturalną odporność przed magiczną muzyką. I na dodatek potrafi grać na lirze.
– Jakiej lirze? – zapytałem.
Apollo pstryknął palcami. Nagle Grover trzymał w rękach najdziwniejszy instrument jaki kiedykolwiek widziałem. Bazą była wydrążona skorupa żółwia, przez co zrobiło mi się żal tego zwierzęcia. Dwa wypolerowane drewniane ramiona sterczały z jednej strony jak rogi byka, ze sztabą biegnącą pośrodku i siedmioma strunami rozciągającymi się od sztaby do bazy liry. Wyglądała jak kombinacja harfy, banjo i martwego żółwia.
– Och! – Grover prawie upuścił lirę. – Nie mogę! To twoja…
– Tak! – Apollo zgodził się z radością. – To moja osobista lira! Oczywiście jeśli ją uszkodzisz, to cię spalę, ale jestem pewny, że będziesz ostrożny! Umiesz grać na lirze, prawda?”
– Yyy… – Grover brzdąknął kilka dźwięków, które brzmiały jak marsz pogrzebowy.
– Ćwicz dalej! – powiedział Apollo. – Będziesz potrzebował magii liry, żeby złapać celedona. Percy odciągnie jej uwagę, kiedy ty będziesz grał.
– Odciągnie jej uwagę… – powtórzyłem.
Ta misja brzmiała coraz gorzej i gorzej. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak harfa ze skorupy żółwia może pomóc pokonać złotego automatona, ale Apollo poklepał mnie po ramieniu, jakby wszystko było już rozstrzygnięte.
– Wspaniale! – powiedział. – Spotkamy się na Empire State Building o zachodzie słońca. Przynieście mi celedona. Tak czy owak przekonam Hefajstosa, żeby ją naprawił. Tylko się nie spóźnijcie! Nie mogę pozwolić, aby widownia czekała. I pamiętajcie, ani jednego zadrapania na tej lirze.
Potem bóg słońca i jego złote chórzystki zniknęły w chmurze pary.
– Wszystkiego najlepszego dla mnie – Grover chlipnął i zagrał na lirze smutną melodyjkę.
Złapaliśmy metro na Times Square. Pomyśleliśmy, że to będzie dobre miejsce na rozpoczęcie poszukiwań. Było w samym środku Theatre District, pełne dziwnych artystów ulicznych i około miliona turystów, więc było to naturalne miejsce dla złotej diwy poszukującej uwagi. Grover nawet się nie przebrał. Na jego białym T-shircie było napisane: „Co zrobiłby Pan?”. Czubki jego rogów wystawały z kręconych włosów. Najczęściej nosił dżinsy na swoich włochatych nogach i specjalnie dopasowane buty na kopytach, ale dzisiaj od pasa w dół był naturalną kozą.
Wątpiłem, żeby ktoś zwrócił na to uwagę. Większość śmiertelników nie potrafi widzieć poprzez Mgłę, która ukrywała prawdziwą postać potworów. Nawet bez typowego przebrania Grovera, ludzie musieliby przyglądać mu się naprawdę z bliska, aby zorientować się, że jest satyrem i nawet wtedy nie mrugnęliby okiem. W końcu to był Nowy Jork.
W miarę jak przepychałem się przez tłum, wciąż szukałem jakiegoś błysku złota, mając nadzieję na wypatrzenie uciekinierki, ale plac był zatłoczony jak zwykle. Jakiś facet w samej bieliźnie i z gitarą właśnie robił sobie zdjęcie z turystami. Policjanci przechadzali się w tę i z powrotem, wyglądając na znudzonych. Skrzyżowanie Broadwayu i Wschodniej Pięćdziesiątej Czwartej było zablokowane i grupka osób ustawiała coś w rodzaju sceny. Księża, sprzedawcy i domokrążcy przekrzykiwali się, próbując zwrócić na siebie uwagę. Muzyka huczała z tuzinów głośników, ale nie słyszałem żadnego magicznego śpiewu.
Grover dał mi kulkę ciepłego wosku, żebym mógł go włożyć w uszy kiedykolwiek będę musiał. Powiedział, że zawsze trzymał trochę pod ręką, jak gumę do żucia, co nie sprawiło, że byłem chętny do użycia tego. Wpadł na samochód dostawcy precli i cofnął się, tuląc do siebie lirę Apollina i próbując ją chronić.
– Wiesz, jak jej używać? – zapytałem. – No wiesz, jaką magią ona dysponuje?”
Oczy Grovera się rozszerzyły.
– Nie wiesz? Apollo zbudował mury Troi jedynie grając na tej lirze! Grając odpowiednią piosenkę można stworzyć niemal wszystko!
– Nawet coś takiego jak klatkę dla celedona?
– No… Tak!
Nie brzmiało to zbyt przekonywająco i nie byłem pewny, czy chciałbym, żeby bawił się w Guitar Hero na boskim banjo z żółwia. Jasne, Grover potrafił czarować używając swoich piszczałek. Jak miał dobry dzień, to mógł sprawić, że rośliny zaczynały rosnąć i oplątywały wrogów. A jak miał zły dzień, to niestety pamiętał jedynie piosenki Justina Biebera, a one nie robiły nic oprócz przyprawienia mnie o solidny ból głowy.
Próbowałem wymyślić jakiś plan. Chciałbym, żeby moja dziewczyna, Annabeth, tu była. To ona była tą, która zawsze potrafiła coś wymyślić. Niestety, odwiedzała swojego ojca w San Francisco.
Grover złapał mnie za ramię.
– Tam.
Podążyłem za jego spojrzeniem. Po drugiej stronie placu ludzie pracujący przy scenie kręcili się wokół niej, montując światła na rusztowaniu, ustawiając mikrofony i podłączając wielkie głośniki. Może przygotowywali to na przedpremierowy pokaz jakiegoś Broadwayowskiego musicalu albo czegoś podobnego.
Wtedy ją zobaczyłem – złotą damę torującą sobie drogę na platformę. Wspięła się na policyjne barykady, które otaczały skrzyżowanie, ściśnięta między pracownikami, którzy kompletnie ją ignorowali i skierowała się ku scenie po jej prawej. Gapiła się na tłum zgromadzony na Times Square, jakby wyobrażała sobie ich dziki aplauz. Potem podeszła do głównego mikrofonu.
– O, bogowie! – pisnął Grover. – Jeżeli ten system nagłaśniający jest włączony…
Włożyłem sobie wosk do uszu w momencie kiedy biegliśmy w stronę sceny.
Walczenie z automatonami jest wystarczająco złe. Walczenie z jednym w tłumie śmiertelników jest przepisem na katastrofę. Nie chciałem martwić się o bezpieczeństwo zarówno śmiertelników, jak i moje oraz zastanawiać się nad planem złapania celedona. Potrzebowałem pomysłu, jak ewakuować Times Square bez wzniecania paniki.
Kiedy wtopiliśmy się w tłum, złapałem najbliższego policjanta za ramię.
– Hej! – zawołałem. – Nadjeżdża konwój prezydencki! Lepiej oczyśćcie ulice!
Wskazałem wzdłuż Siódmej Alei. Oczywiście nie było tam żadnego konwoju, ale starałem się jak mogłem wyobrazić sobie jeden.
Niektórzy herosi mogą kontrolować Mgłę. Mogą sprawić, że ludzie widzą to, co oni chcą, żeby widzieli. Nie byłem w tym za dobry, ale zawsze mogłem spróbować. Wizyty prezydenckie są tutaj dość powszechne, z tymi Zjednoczonymi Narodami w mieście i w ogóle, więc liczyłem na to, że policjant to kupi.
Najwyraźniej mi się udało. Gapił się na mój wymyślony rząd limuzyn, zrobił zdegustowaną minę i powiedział coś do swojego radia. Przez wosk w uszach nie słyszałem co, ale wszyscy inni policjanci na placu zaczęli zaganiać tłum w stronę bocznych uliczek.
Niestety celedon dotarł już do głównej sceny.
Byliśmy około pięćdziesiąt stóp od niej, kiedy wzięła do ręki mikrofon i puknęła w niego. BUM, BUM, BUM rozległo się na ulicach.
– Grover – wrzasnąłem. – Lepiej zacznij grać na tej lirze!
Nawet jeżeli mi odpowiedział, nie usłyszałem tego. Puściłem się biegiem do sceny. Pracownicy byli zbyt zajęci kłóceniem się z policjantami, żeby mnie zatrzymywać. Skoczyłem po schodkach na górę, wyciągnąłem długopis z kieszeni i odetkałem go. Mój miecz, Orkan, pojawił się w mojej ręce, chociaż nie byłem pewny czy mi pomoże. Apollo nie byłby zachwycony, gdybym zdekapitował jego chórzystkę.
Znajdowałem się dwadzieścia stóp od celedona, kiedy wiele rzeczy zdarzyło się w tym samym momencie.
Złota śpiewaczka wyśpiewała nutę tak mocną, że mogłem ją usłyszeć nawet przez woskowe zatyczki. Jej głos był tak rozdzierający serce, przepełniony tęsknotą. Nawet stłumiony przez wosk sprawił, że chciałem się załamać i zacząć płakać – co kilka tysięcy ludzi na Times Square aktualnie zrobiło. Auta się zatrzymały. Policjanci i turyści upadli na kolana, płacząc i przytulając się w pocieszeniu.
Potem uderzył mnie inny dźwięk – Grovera rozpaczliwie grającego na lirze. Nie mogłem tego dokładnie usłyszeć, ale mogłem poczuć magiczne wstrząsy rozchodzące się w powietrzu i trzęsące sceną pod moimi nogami. Dzięki łączu empatycznemu złapałem przebłyski myśli Grovera. Śpiewał o ścianach i próbował zbudować klatkę wokół celedona.
Dobre wieści: To nawet zadziałało. Ceglany mur wyrósł na scenie między mną a śpiewaczką, przewracając mikrofony i przerywając jej piosenkę. Złe wieści: Kiedy już zorientowałem się, co się dzieje, nie zdążyłem się zatrzymać. Wbiegłem prosto na ścianę, która nie była stabilna, więc wylądowałem na celedonie razem z jakimś tysiącem cegieł.
Oczy mi łzawiły. Nos chyba był złamany. Zanim odzyskałem orientację, celedon wygrzebał się spod tej sterty i odepchnął mnie. Uniosła triumfalnie swoje ręce, jakby wszystko to było zaplanowanym numerem.
– Ta-Daaaaa!
Jej głos nie był już taki mocny, ale wciąż wpływał na innych. Śmiertelnicy przestali szlochać i wstali z kolan, klaskając i wznosząc aplauz dla celedona.
– Grover! – krzyknąłem. – Zagraj coś innego!
Podniosłem mój miecz i z trudem dźwignąłem się na nogi. Rzuciłem się na złotą pannę, ale to było jak przewracanie ulicznej latarni. Zignorowała mnie i zaczęła śpiewać.
W miarę jak się z nią siłowałem, próbując wyprowadzić z równowagi, temperatura na scenie urosła. Celedon co prawda śpiewał po grecku, ale udało mi się wyłapać kilka słów: Apollo, słońce, ogień. To chyba było czymś w rodzaju hymnu do boga. Jej metalowa skóra się rozgrzała. Poczułem, że coś się pali i z przerażeniem uświadomiłem sobie, że to moja koszulka.
Odpełzłem od niej z daleka, moje ubranie całe się tliło. Wosk w moich uszach się stopił, więc mogłem dokładnie usłyszeć jej piosenkę. Na całym Times Square ludzie mdleli z przegrzania.
Za barykadą Grover dziko grał na lirze, ale był zbyt zdenerwowany, żeby się skupić. Pojedyncze cegły spadały z nieba. Jeden z telebimów nad sceną zamienił się w kurczaka. Talerz enchilladas wylądował u stóp śpiewaczki.
– Nie pomagasz! – próbowałem przekrzyczeć ból spowodowany gorącem. – Śpiewaj o klatkach! Albo kneblach!
Powietrze przypominało rozgrzany piec. Jeżeli celedon nie przestanie śpiewać, centrum miasta stanie w płomieniach. Nie mogłem już dłużej się z nią bawić. Jak tylko rozpoczęła kolejną zwrotkę, natarłem na nią z mieczem.
Odwróciła się zaskakująco szybko. Czubek mojej klingi minął jej twarz ledwo o kilka centymetrów. Udało mi się powstrzymać ją od śpiewania, ale niezbyt jej się to podobało. Patrzyła się na mnie z oburzeniem, a potem skupiła na ostrzu miecza. Przerażenie przemknęło przez jej metalową twarz. Większość magicznych stworzeń wiedziała, aby uważać na niebiański spiż, bo mógł je wyparować przy najmniejszym kontakcie.
– Poddaj się, to cię nie skrzywdzę. – powiedziałem. – Chcemy cię tylko zabrać z powrotem do Apolla.
Rozłożyła ręce. Bałem się, że ma zamiar znowu zacząć śpiewać, ale zamiast tego zmieniła swoją formę. Jej ręce urosły do rozmiaru pierzastych metalowych skrzydeł. Twarz wydłużyła się w dziób. Ciało kurczyło się, dopóki nie patrzyłem na pulchnego ptaka wielkości przepiórki. Zanim zdążyłem zareagować, wzbiła się w niebo i poleciała prosto na dach najbliższego budynku.
Grover wgramolił się na scenę obok mnie. Na całym Times Square, śmiertelnicy omdlali z gorąca podnosili się. Droga wciąż dymiła. Policjanci wykrzykiwali rozkazy, teraz naprawdę przykładając się do oczyszczania ulicy. Nikt się nami zbytnio nie przejmował.
Patrzyłem, jak złoty ptak wznosi się spiralnym lotem do momentu, kiedy zniknęła za najwyższym billboardem na Times Tower. Najprawdopodobniej widzieliście ten budynek na zdjęciach: wysoki i wąski, na którym wiszą setki migających reklam i ekranów.
Żeby być całkowicie szczerym: nie czułem się zbyt dobrze. Gorący wosk wypływał mi z uszu. Byłem ugotowany na pół twardo. Czułem, jakby moja twarz dopiero co zderzyła się z murem… bo tak właśnie było. W ustach czułem miedziany posmak krwi i naprawdę zaczynałem nienawidzić muzyki. I przepiórek.
Obróciłem się do Grovera.
– Wiedziałeś o tym, że może zamienić się w ptaka?
– No… tak… Ale tak jakby zapomniałem.
– Świetnie. – strąciłem talerz enchilladas z mojej nogi. – Czy mógłbyś przywołać następnym razem coś bardziej przydatnego?
– Przepraszam. – wymamrotał. – Robię się głodny, kiedy się denerwuję. Więc co teraz robimy?
Gapiłem się na szczyt Times Tower.
– Złota dziewczyna wygrała rundę pierwszą. Czas na rundę drugą.
Najprawdopodobniej zastanawiacie się, dlaczego nie włożyłem do uszu więcej wosku. Po pierwsze, nie miałem więcej. Po drugie, to boli jak wosk wypływa ci z uszu. No i może część mnie myślała: Hej, jestem półbogiem. Tym razem jestem przygotowany. Mogę stawić czoło muzyce, dosłownie.
Grover upewnił mnie, że już nauczył się używać liry. Żadnych enchilladas albo cegieł spadających z nieba. Musiałem po prostu odnaleźć celedona, złapać ją z zaskoczenia i odwrócić jej uwagę przez… No, tej części jeszcze nie dopracowałem.
Złapaliśmy windę na ostatnie piętro i znaleźliśmy schody prowadzące na dach. Chciałbym umieć latać, ale niestety to nie była jedna z moich mocy, a mój przyjaciel pegaz, Mroczny, nie odpowiadał ostatnio na moje wołania o pomoc. (Na wiosnę robi się trochę rozkojarzony, kiedy szuka na niebie uroczej skrzydlatej klaczy)
Kiedy tylko dotarliśmy na dach, celedon był łatwy do znalezienia. Powróciła już do swojej człowieczej postaci i stała na skraju budynku z rozłożonymi rękami, śpiewając całemu Times Square jej własną wersję „New York, New York”.
Naprawdę nienawidzę tej piosenki. Szczerze mówiąc, nie znam nikogo, kto byłby z Nowego Jorku i ją lubił, ale kiedy usłyszałem, jak ta złota panna to śpiewa, znienawidziłem to jeszcze bardziej.
W każdym razie, była odwrócona do nas plecami, więc mieliśmy przewagę. Kusiło mnie, żeby podkraść się od tyłu i po prostu ją zepchnąć, ale była taka silna, że wcześniej nie mogłem jej ruszyć. Poza tym, prawdopodobnie zmieniła by się w ptaka i… Hm. W ptaka.
W moim umyśle uformował się pewien pomysł. Tak, czasami potrafię coś wymyślić.
– Grover – powiedziałem. – Czy możesz użyć liry, aby zbudować klatkę dla ptaków? Tylko taką mocną, z niebiańskiego spiżu?
Zacisnął usta.
– Myślę, że tak, ale nie wolno trzymać ptaków w klatkach, Percy. Powinny być wolne! Powinny latać i… – spojrzał na celedona. – Och, masz na myśli…
– Tak.
– Spróbuję.
– Dobrze. – odparłem. – Tylko czekaj na mój znak. Wciąż masz tą przepaskę z ‘Przypnij Ogon Człowiekowi’?
Podał mi pasek materiału. Zmieniłem swój miecz w długopis i wrzuciłem do kieszeni dżinsów. Będę potrzebował do tego obu rąk wolnych. Podkradłem się do śpiewaczki, która wyśpiewywała teraz finałowy refren.
Chociaż stała do mnie tyłem, to jej muzyka wypełniła mnie chęcią do tańca (którego, uwierzcie mi, nigdy nie chcecie zobaczyć). Zmusiłem się, żeby iść dalej, ale walczenie z jej magią było jak torowanie sobie drogi przez bagno.
Mój plan był prosty: Zakneblować celedona. Zamieniłaby się z powrotem w ptaka i próbowała odlecieć. Złapałbym ją wtedy i wcisnął do klatki. Co mogło się nie udać?
Na ostatnim wersie „New York, New York” skoczyłem jej na plecy, owinąłem nogami w pasie i przełożyłem przepaskę w poprzek jej ust jak kantar dla konia.
Jej wielki finał został skrócony do „New Yor-urf!”
– Grover, teraz! – wrzasnąłem.
Celedon ruszył do przodu. Miałem lekko zawrotny obraz chaosu panującego niżej na Times Square – policjantów próbujących opanować tłum, szeregi turystów stepujących improwizowanie jak Radio City Rockettes. Elektroniczne billboardy wyglądały jak psychodeliczne zjeżdżalnie wodne z niczym innym jak twardym chodnikiem na końcu.
Śpiewaczka zachwiała się do tyłu, wymachując rękami i bełkocząc przez knebel.
Grover szarpał za lirę w desperacji. Struny wysyłały w powietrze magiczne wibracje, ale głos Grovera drżał z niepewności.
– Yyy… Ptaki! – zanucił. – La, la, la! Ptaki w klatkach! Bardzo wytrzymałych klatkach! Ptaki!
Nie wygrałby żadnych Grammy z takim tekstem, a celedon zaczął mi się wyrywać. Była silna. Jechałem kiedyś na Minotaurze, a to było co najmniej tak samo trudne do wykonania.
Zakręciła się dookoła, próbując mnie zrzucić. Zacisnęła ręce na moich ramionach i zgniotła je. Ból przetoczył się po moich rękach.
Krzyknąłem: „Grover, pośpiesz się!” ale z zaciśniętymi zębami brzmiało to mniej więcej jak: „Grr – huuuh”
– Ptaki w klatkach! – Grover zagrał kolejny akord. – La, la, la, klatki!
Niespodziewanie, klatka zamigotała i pojawiła się na krawędzi dachu. Byłem zbyt zajęty przerzucaniem się z miejsca na miejsce, żeby dobrze ją zobaczyć, ale wyglądało, że Grover zrobił niezłą robotę. Klatka była wystarczająco duża, aby zmieścić papugę albo otyłą przepiórkę, a kłódka lekko błyszczała. Niebiański spiż.
Teraz żebym tylko zmusił celedona do przyjęcia formy ptaka. Niestety, ona nie chciała współpracować. Kręciła się ostro, przełamując mój chwyt i popychając mnie na odległy kraniec budynku.
Próbowałem nie panikować. To nie byłby pierwszy raz, kiedy zostałem zrzucony z wieżowca.
Chciałbym móc wam powiedzieć, że wykonałem jakiś fajny akrobatyczny ruch, złapałem za krawędź billboardu, skoczyłem z powrotem na dach wykonując perfekcyjne potrójne salto.
No, jednak nie. Jak tylko odbiłem się od pierwszego ekranu, metalowa podpora jakimś cudem pociągnęła mnie za pasek i powstrzymała od spadania. Poczułem się trochę jak w stanie nieważkości. Jakby tego było za mało, z rozpędu obróciłem się do góry nogami i wypadłem prosto z moich spodni.
Runąłem głową w dół w stronę Times Square, próbując złapać się czegokolwiek, co mogłoby mnie spowolnić. Na szczęście, na rogu najbliższego billboardu znajdował się szczebel, może dla najodważniejszych konserwatorów, żeby mieli się do czego przypiąć.
Udało mi się go dosięgnąć i jakoś powrócić do normalnej pozycji. Chociaż moje ręce prawie wyłamały się ze stawów, to zdołałem się utrzymać. I tym pięknym sposobem zawisłem na billboardzie na Times Square bez swoich spodni.
Odpowiadam na wasze następne pytanie: bokserki. Proste, niebieskie bokserki. Bez uśmiechniętych buziek. Bez serduszek.
Śmiejcie się ile chcecie. Są bardziej komfortowe niż slipy.
Celedon uśmiechnął się do mnie z dachu, około dwudziestu stóp nade mną. Tuż pod nią, moje dżinsy wisiały na podporze i powiewały na wietrze, jakby machały mi na do widzenia. Nie widziałem nigdzie Grovera. Jego muzyka ucichła.
Mój uścisk się rozluźnił. Chodnik znajdował się jakieś siedemset stóp w dół, co wystarczyłoby na bardzo długi krzyk w miarę jak spadałbym na spotkanie ze śmiercią. Jarzący się ekran powoli gotował mi żołądek.
Kiedy tak dyndałem, celedon zaczął serenadę z dedykacją dla mnie. Śpiewała o odpuszczaniu, odkładaniu moich problemów, odpoczywaniu na brzegu rzeki. Nie pamiętam dokładnie słów, ale wiecie o co mi chodzi.
To było wszystko, co mogłem zrobić, żeby wytrzymać. Nie chciałem spaść, ale muzyka prawie mnie stamtąd zmyła, mieszając mi w głowie. Wyobraziłem sobie, że bezpiecznie spadam na dół. Mógłbym wylądować na brzegu leniwej rzeki, gdzie urządziłbym miły, relaksujący piknik ze swoją dziewczyną.
Annabeth.
Pamiętam czas, kiedy uratowałem Annabeth przed Syrenami na Morzu Potworów. Trzymałem ją, gdy płakała i szarpała się, usiłując płynąć w stronę swojej śmierci, bo myślała, że dotrze na jakiś przepiękny obiecany ląd.
Teraz wyobraziłem sobie, że to ona mnie trzyma. Słyszałem, co by mi powiedziała: To tylko sztuczka, Glonomóżdżku! Teraz to ty musisz ją oszukać, albo zginiesz. A jeśli zginiesz, nigdy ci tego nie wybaczę!
To przełamało czar celedona. Gniew Annabeth był o wiele straszniejszy niż większość potworów, ale nie mówcie jej, że to powiedziałem.
Popatrzyłem w górę na powiewające bezużytecznie dżinsy. Mój miecz był w kieszeni w formie długopisu, więc z tego miejsca raczej by mi nie pomógł. Grover znowu zaczął śpiewać o ptakach, ale to nie pomagało. Najwyraźniej celedon zamieniał się w ptaka tylko wtedy, kiedy była wystraszona.
Czekajcie…
W akcie czystej desperacji wymyśliłem Głupi Plan Wersja 2.0.
– Hej! – zawołałem. – Jesteś naprawdę niesamowita, Pani Celedon! Zanim umrę, mógłbym dostać twój autograf?
Zatrzymała się w połowie piosenki. Popatrzyła na mnie zaskoczona, a potem uśmiechnęła z przyjemnością.
– Grover! – krzyknąłem. – Podejdź tutaj!
Muzyka liry ucichła. Głowa Grovera wyłoniła się znad krawędzi.
– Och, Percy… P-Przepraszam…
– W porządku! – posłałem mu fałszywy uśmiech, używając naszego łącza empatycznego, żeby powiedzieć mu, jak naprawdę się czułem. Nie mogłem wysyłać mu całych myśli, ale starałem się przekazać chociaż tą główną: Musiał być gotowy. Musiał być szybki. Miałem nadzieję, że załapał o co mi chodziło.
– Masz może kartkę i długopis? – zapytałem go. – Chcę dostać autograf od tej damy zanim umrę.
Grover mrugnął do mnie.
– Uuch… bogowie! Nie. Ale czy w kieszeni twoich dżinsów nie ma przypadkiem długopisu?
Najlepszy. Satyr. Na świecie. Całkowicie zrozumiał mój plan.
– Masz rację! – spojrzałem na celedona błagalnie. – Proszę? Ostatnie życzenie? Czy mogłabyś wyciągnąć długopis z moich dżinsów i podpisać je? Potem mogę umierać szczęśliwy.
Złote statuy nie mogą się zarumienić, ale celedon wyglądał na mile zaskoczoną. Schyliła się, dosięgła moich spodni i wyciągnęła długopis.
Wstrzymałem oddech. Nigdy wcześniej nie widziałem Orkana w rękach jakiegoś potwora. Jeżeli coś pójdzie nie tak, jeśli zorientuje się, że to sztuczka, może chcieć zabić Grovera. Ostrza z niebiańskiego spiżu działają na satyrach aż za dobrze.
Dokładnie przypatrywała się długopisowi, jakby nigdy żadnego nie widziała.
– Musisz zdjąć zatyczkę. – podpowiedziałem jej uprzejmie. Moje palce powoli się ześlizgiwały.
Położyła dżinsy na krawędzi, obok klatki na ptaki. Odetkała długopis i Orkan się rozłożył.
Jeżeli nie byłbym na skraju życia i śmierci, byłaby to pewnie najzabawniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Znacie te puszki wypełnione cukierkami z ukrytymi w nich zabawkowymi wężami?
To było jak oglądanie kogoś, kto otwiera jedną z takich puszek, tylko że zamiast węża pojawiła się długa na trzy stopy klinga.
Miecz z niebiańskiego spiżu rozłożył się do pełnych rozmiarów i celedon go odrzucił, cofając się z niezbyt melodyjnym piskiem. Zamieniła się w ptaka, ale Grover był gotowy. Upuścił lirę Apolla i złapał grubą złotą przepiórkę w obie ręce.
Wcisnął ją do klatki i zatrzasnął drzwiczki. Celedon zwariował, skrzecząc i wymachując skrzydłami, ale nie było tam miejsca na powrót do ludzkiej formy, a w postaci ptaka – dzięki bogom – chyba nie miała żadnej magicznej mocy w głosie.
– Dobra robota! – zawołałem do Grovera.
Wyglądał na rozchorowanego.
– Myślę, że zadrapałem lirę Apolla. I właśnie zamknąłem w klatce ptaka. To najgorsze urodziny w życiu.
– Przy okazji – przypomniałem mu. – Jestem o krok od śmierci.
– Ach! – Grover porwał lirę i zagrał szybką melodię. Teraz, kiedy nie był w niebezpieczeństwie, a potwór był w klatce, zdawał się nie mieć problemu z używaniem magii liry. Typowe. Przywołał linę i rzucił ją mnie. Jakimś sposobem udało mu się wciągnąć nie na górę, gdzie padłem.
Poniżej, na Times Square wciąż panował chaos. Turyści włóczyli się w oszołomieniu. Policjanci przerywali ostatnie pokazy stepu. Kilka aut się paliło, a zewnętrzna scena została zredukowana do stosu tlącego się drewna, cegieł i połamanego sprzętu nagłaśniającego.
Ponad rzeką Hudson słońce już zachodziło. Wszystko, czego teraz chciałem, to leżeć na dachu i cieszyć się z tego, że nie jestem martwy. Ale jeszcze nie skończyliśmy naszej roboty.
– Musimy przyprowadzić tego celedona z powrotem do Apolla. – powiedziałem.
– Tak… – zgodził się Grover. – Ale może najpierw włożysz spodnie?
Apollo czekał na nas w lobby Empire State Building. Jego trzy złote śpiewaczki niepewnie przestępowały z nogi na nogę za jego plecami.
Kiedy nas zobaczył, rozjaśnił się – dosłownie. Świecąca aura pojawiła się dookoła jego głowy.
– Świetnie! – zabrał nam klatkę. – Zmuszę Hefajstosa, żeby ją naprawił i tym razem nie przyjmuję żadnych wymówek dotyczących wygasłych gwarancji. Mój występ zaczyna się za pół godziny!
– Nie ma za co. – powiedziałem.
Apollo przyjął lirę od Grovera. Mina boga zmieniła się w niepokojąco burzową.
– Zarysowałeś ją.
Grover chlipnął.
– Panie Apollo…
– To było jedyne wyjście, żeby złapać celedona. – przerwałem mu. – Poza tym, da się to wypolerować. Poproś o to Hefajstosa. Jest ci winien przysługę, prawda?
Przez sekundę miałem wrażenie, że Apollo zetrze nas obu w proch, ale tylko odchrząknął.
– Zakładam, że masz rację. Dobra robota! W nagrodę, jesteście zaproszeni, aby móc obejrzeć mój koncert na Olimpie!
Popatrzyliśmy na siebie z Groverem. Obrażanie boga było niebezpieczne, ale ostatnią rzeczą, której potrzebowałem, było więcej muzyki.
– Nie jesteśmy tego godni. – skłamałem. – Naprawdę bardzo byśmy chcieli, ale wiesz, moglibyśmy eksplodować albo coś, gdybyśmy usłyszeli twoją boską muzykę w całej okazałości.
Apollo w zamyśleniu pokiwał głową.
– Macie rację. Mogłoby to zdekoncentrować innych, jeślibyście eksplodowali. Miło z waszej strony. – wyszczerzył się do nas. – W takim razie muszę iść. Wszystkiego najlepszego, Percy!
– Dzisiaj są urodziny Grovera… – poprawiłem go, ale Apollo i jego chórzystki zdążyli już zniknąć w błysku złotego światła.
– Jak dla mnie to było zbyt dużo jak na dzień wolny. – powiedziałem, obracając się z powrotem do Grovera.
– Wracamy do Prospect Park? – zasugerował. – Kalina musi się zamartwiać na śmierć.
– Jasne. – zgodziłem się. – I jestem naprawdę głodny.
Grover pokiwał głową z entuzjazmem.
– Jeżeli teraz wyjdziemy, możemy zabrać Kalinę i dotrzeć do Obozu Herosów akurat na wspólne śpiewy. Mają s’mores1!
Wzdrygnąłem się.
– Żadnych śpiewów, proszę. Ale z chęcią pójdę na s’mores!
– Stoi! – powiedział Grover.
Poklepałem go po ramieniu.
– Chodź, Panie Satyr. Twoje urodziny po wszystkim mogą okazać się całkiem fajne.
1 S’mores – tradycyjny smakołyk z ogniska, składający się z pianki marshmallow i kostki czekolady zapieczonych na ognisku między dwoma krakersami.
PS. Jeśli u was jest czarne tło pod tekstem, to wiedzcie, że to dla tego, że tekst jest skopiowany że strony Riordanopedia. Mam nadzieję że się podobało!